Hiszpania

Hiszpania

W kwietniu uciekliśmy do Hiszpanii, mimo że było to kilka miesięcy i 4 kraje temu, ten wyjazd wciąż mocno odczuwam pod żebrami.
Było ciepło i sielsko, co szybko wprowadziło Nasze głowy i ciała w stan błogości. Mieszkaliśmy na campingu i właściwie nie było potrzeby dalszych podróży, gdyż jest on położony w samym centrum wspinaczkowego raju, z dodająca uroku i dopełniającą poczucia szczęścia poranną kawą i wieczornym zimnym piwem w tamtejszej małej restauracji. Camping prowadzi lokalny wspinacz, którego drogi królują w tym rejonie, do prowadzenia obiektu zaangażowana jest cała jego rodzina, a dzieci biegają beztrosko pomiędzy namiotami wspinaczy. Miejsce jest urocze, a ich prywatny dom nie jest w ogóle odgrodzony od części używanej przez zatrzymujących się u nich ludzi. To mnie dość zaskoczyło- że nie potrzebują swojej osobnej, jakoś oddalonej przestrzeni, że zwyczajnie po całym dniu nie mają Nas wszystkich dość. Ale po kilku dniach, widząc i czując wszechobecny entuzjazm, zrozumiałam, że stworzyli miejsce dla ludzi, którymi sami są – którym styl życia i priorytety dyktują góry. To działa w dwie strony, my poczuliśmy się od razu jak u siebie, a oni zawsze są  otoczeni przez swoich…Czasami zastanawiam się dokąd prowadzi życie, na które się z Wojtkiem zdecydowaliśmy, co się dzieje ze wspinaczami, którzy nie odstawili na bok swojej miłości do tej aktywności na czas założenia rodziny. Gdzieś w środku potrzebowałam tego obrazka- że to możliwe, aby wspinanie towarzyszyło przez całe życie, ale nie jako pasja jednej osoby w rodzinie, ale jako stały element życia wszystkich jej członków.

Było ciepło, radośnie i magicznie.
Wisienką na torcie było pierwsze w życiu 6b+ w moim wydaniu i on sight’owe 7a+ Wojtka.
Przez ostatnie kilka lat mało pracowałam nad jakąś wybraną drogą, z dwóch powodów- po śmierci mamy długo nie miałam głowy do tego, aby stawiać się w sytuacji, gdzie testuję swoje granice. Po drugie – w tym czasie Nasze wspinanie zdominowały piękne alpejskie i yosemickie wielowyciągówki, czyli Wojtek prowadzi, ja idę za Nim, wilk syty i owca cała.
W Siuranie w końcu poczułam znów chęć, aby powspinać się sportowo.

Wieczorami zawsze wpadaliśmy na Adasia, wiele wspinaczkowych znajomych znało go od lat, ja poznałam dopiero tam. Totalny pozytyw. Żyjący za czterech. Deklarujący głośno swoja miłość do gór, wina i pięknych dziewczyn. Zarażający entuzjazmem. Camperem poruszał się od jednego do drugiego rejonu, po drodze poznając wspinaczy, których zabierał ze sobą. Kochał życie za to, że mógł żyć tak, jak lubił najbardziej i doceniał to szczerze. W jakimś sensie przypomniał mi, jak ważne jest to, aby nie iść na kompromis, jak wiesz, co kochasz, to żyj w sposób, który stawia Cię codziennie jak najbliżej tego.
Tak go odebrałam. Nie znałam go dobrze, bo widzieliśmy się zaledwie kilka dni, niestety nigdy juz nie zweryfikuję, czy ta moja wizja jego była prawdziwa. W zasadzie nie ma to znaczenia, liczy się to, że przez te kilka spędzonych dni sprawił, że na myśl o Nim szczerze się uśmiecham. Miesiąc później dowiedziałam się, że tragicznie zginął, w sytuacji o wiele bezpieczniejszej, niż niejednokrotnie w życiu był. Wcale nie w górach, ale w Warszawie. Pracując przy myciu okien.

Wpadłam w histerię, której nie umiałam, ani zatrzymać, ani wytłumaczyć. Nie mogłam zaakceptować tego scenariusza, że ktoś, kto żył pełnią życia i był za to radośnie wdzięczny, ktoś kto doceniał każdy dzień od początku do końca, z planami, z uśmiechem, z energią , tak po prostu umiera…I myślałam o tym, jak wiele ludzi nie żyje, nawet w połowie nie wykorzystuje swojego czasu tu, a przecież, jakkolwiek banalnie to zabrzmi, zupełnie nie wiemy, ile go zostało. Plączemy się w zawodowym niespełnieniu, bolesnych relacjach, w gniewie, w żalu do innych, w braku miłości do siebie, doprowadzamy się do chorób, odpuszczamy siebie. A życie nie czeka.

Przez wiele lat tkwiłam w bolesnym miejscu wypełnionym żalem za popaprane dzieciństwo, za dość trudne generalnie życie, wciąż martwiłam się o pieniądze i o to, że nie decydując się na etat, zdolność kredytową i mieszkanie, mogę kiedyś żałować. Czasami muszę przywołać się do porządku – powtórzyć sobie, że nie jestem już dzieckiem ani przeszłością, na którą nie miałam wpływu, że spełniam się w tym, co robię i zapewne jedyne, co osiągnęłabym na etacie to pierwsze miejsce za niesubordynację i ilość złożonych wniosków urlopowych. Poza tym, codziennie cieszę się z tego, jak wyglada moje życie i zasypiam spokojna. Jestem w miejscu, w którym nie ma już buntu i żalu. Jest ulga. Co jakiś czas wychodzą z szafy potwory, ale coraz lepiej się dogadujemy.

Sign in to my newsletter