Od tygodnia jestem w Indiach. Pośród kokosowych palm, wszechobecnych świątyń, w krainie ciepła i wiecznych kwiatów, każdego poranka praktykując w Ashtanga Yoga Morjim, każdego wieczora wpatrując się w słońce zachodzące nad morzem. Wraz z uczniami z Szwajcarii, czekając na Wojtka i przyjaciół z Polski, spotykając co chwilę znajomych poznanych tutaj bądź w Mysore.
Znalazłam dostawę bio warzyw, domowej roboty mleko kokosowe, urządziłam mieszkanie, oddałam się w ręce i igły mojej tutejszej znachorki od medycyny chińskiej.
W lokalnej restauracji odkupiłam gigantyczne worki na śmieci, aby posprzątać plaże.
Tu nie ma pośpiechu. Zauważam i doceniam każdy pojedynczy oddech. Rytm dnia wyznacza praktyka. Poranna kilkugodzinna w Shali i popołudniowe medytacje w tamtejszym ogrodzie. Proste posiłki. Powolne spacery. Powrót do domu, gdy robi się ciemno.
Ciało nabiera siły, głowa lekkości, a serce chłonie inspiracje. Każda chwila rezonuje spokojem i znaczeniem. Ta przestrzeń to najpiękniejszy punkt odniesienia i wyznacznik tego, co wkrótce chcę stworzyć.
Ale narazie myślenie o sobie, jako o nauczycielu, odkładam na bok.
To, że znów mogę być uczniem, pytać o rady, otrzymywać wskazówki – jest piękne i bezcenne.
Będąc uczniem pośród swoich uczniów i zaakceptowanie, że dalej pójdą beze mnie ma chyba cos z uczucia, gdy rodzice patrzą na dzieci opuszczające dom.
Myślałam, że wiem, czego potrzebuję od czasu tutaj, już wiem, że dostanę i więcej, i coś innego <3